poniedziałek, 30 lipca 2012

Zmęczeni, głodni, źli i zdesperowani czyli uroki francuskiej prowincji

Sobota (28 lipca) jak to sobota, minęła dość typowo. Na tyle zwyczajnie, że nie chce nam się jej opisywać. Nasz dramat rozpoczął się w niedzielę, ale nic go nie zapowiadało. Wstaliśmy o 8. Bardzo się wyspaliśmy. Tego nam było trzeba! Państwo, którzy otworzyli nam w sobotę albergę, powiedzieli, że Msza jest o 10. Nie była to idealna godzina, bo wtedy wyszlibyśmy o 11.30, ale przed nami tego dnia było tylko 20 km więc zdecydowaliśmy się poczekać. Jak się okazało Msza była, ale tydzień temu, a następna za miesiąc. Super. Nie było już szans na Mszę tego dnia. Byliśmy strasznie zawiedzeni. No ale trudno, już nic nie mogliśmy zrobić. Do przejścia było tylko 20 kom, wręcz spacerowy dystans. Ale zdążyliśmy się i zgubić i zmęczyć. Gdy doszliśmy do Argenton nie mieliśmy pojęcia, gdzie będziemy spać, a informacja turystyczna była otwarta tylko do 12. Podobnie jak sklep. Smutne, biorąc pod uwagę, to, że nie mieliśmy już w ogóle jedzenia a byliśmy już strasznie głodni. Poszliśmy do kościoła. W zakrystii było jakieś starsze małżeństwo. Zapytałam, czy wiedzą coś o noclegach dla pielgrzymów. Powiedzieli, że nie. Fantastycznie. Potem powiedzieli, że o 18 przyjedzie ksiądz, żeby zamknąć kościół i może on coś będzie wiedział. Nie było wyjścia. Musieliśmy czekać. Leżeliśmy pod tym kościołem ze 2 godziny.W międzyczasie znaleźliśmy otwartą piekarnię, więc kupiliśmy sobie bułki. Przed 19 stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej czekać i poszliśmy spać do hotelu.
Dziś, 30 lipca, niestety też nie udało nam się wcześnie wyjść, bo sklep był otwarty od 8.30 a informacja turystyczna od 9. Zrobiliśmy zakupy i poszliśmy po mapy, bo nasze kończą się jutro. Pani nic nie wiedziała, nie miała pojęcia, gdzie jest szlak Jakuba. Masakra. Nie wiedzieliśmy jak wyjść z tego głupiego miasta. Było 10 ulic na krzyż, a my błądziliśmy tam przez jakieś 1,5 godziny. Zanim wyszliśmy z miasta, już byliśmy zmęczeni, źli i głodni. Cały ten dzień to jakiś koszmar. Przeszliśmy może jakieś 15 km, bo okazało się, że jak pójdziemy dalej, to nie będziemy mieli gdzie spać. Nieźle będzie jutro, bo w alberdze zażyczyli sobie 28 euro od osoby. Nie możemy tam pójść, bo nie mamy tyle pieniędzy. A kolejne miejsce dla pielgrzymów jest za 43 km. Będzie fajnie. Dziś śpimy w miejscowości, w której nie ma nic. Nie ma sklepu. Jest jedna droga restauracja. Ogólnie wiocha, jak nie wiem co. Jesteśmy głodni, a został nam tylko kawałek bagietki, kaszka Bobovita Basi i paskudne ziemniaki w proszku. Ogólnie to masakra. Jesteśmy zdesperowani. Wszyscy pielgrzymi poszli jeść, a nas nie stać. Do Hiszpanii daleko. Noclegi drogie. Cały czas się gubimy a czasu coraz mniej

Przełajowo i burzowo

W nocy z czwartku na piątek padało i była burza, ale oczywiście nikt z nas tego nie słyszał, bo spaliśmy jak zabici. Rano, 27 lipca, po cichu się ogarnęliśmy, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Jeszcze przez jakiś czas wydawało nam się, że będzie tak gorąco jak wczoraj. Bardzo się myliliśmy. Zaczęło się chmurzyć, wiał silny wiatr, a przed nami była burza. Musieliśmy się bardzo śpieszyć. Byliśmy na środku pola, a wokół nas były tylko wiatraki. Niezbyt fajnie. W ogóle ten dźwięk, jaki wydają kręcące się wiatraki w zestawieniu z dźwiękiem piorunów nadawał temu taki filmowy charakter. Ulewa złapała nas nieopodal jakiegoś gospodarstwa, więc weszliśmy sobie do jakiejś szopy i tam przeczekaliśmy. Przed nami było miasto Issodun. My chyba w ogóle nie powinniśmy wchodzić do miast. Zawsze tracimy tam strasznie dużo czasu. Tak było i tym razem. Spędziliśmy tam ze 3 godziny. Ale pozytywnym aspektem wizyty w Issodun było to, że pani, którą spotkaliśmy w kościele, załatwiła nam nocleg jakieś 14 km dalej. W końcu ruszyliśmy. Szło się fajnie, bo wiał wiatr i były wreszcie jakieś chmury. Około 5 km przed Sainte - Fauste znowu zaczęło strasznie padać. Trochę zgubiliśmy szlak, więc poprowadziliśmy nowy, przez środek skoszonego już pola. Trafiliśmy na nocleg do bardzo miłych gospodarzy. Dostaliśmy od nich mapy na następny dzień i jedzenie. Z panem rozmawiałam na temat sytuacji Kościoła i w ogóle katolików we Francji. Kiedyś napiszę wam więcej na ten temat. Zrobiliśmy sobie obiad. Był bardzo smaczny. Potem poszliśmy po hasło do wifi i przez cały wieczór mieliśmy Internet :P. Słuchaliśmy duuuuużo muzyki, której bardzo nam tu brakuje.

niedziela, 29 lipca 2012

Niespodziewane spotkanie

W czwartek, 26 lipca, wstaliśmy znowu o 4, ale zanim wyszliśmy z miasta było dobrze po 6 i już było gorąco. Przez cały dzień był taki upał, że to nie do opisania. Umieraliśmy. Basia mówiła, że w zeszłym roku gdy była w Hiszpanii na camino, to nie było aż tak strasznie.
Z fajnych rzeczy - w trakcie drogi przechodziliśmy nad autostradą. To jedna z najlepszych rozrywek. Uwielbiamy stać nad drogą, gdy przejeżdżają pod nami rozpędzone Tiry. Czad.
I tak mijał nam dzień w upale. Gdy byliśmy niedaleko Charost postanowiliśmy zejść ze szlaku, bo idąc nim mielibyśmy 3 km więcej do przejścia. Szliśmy poboczem mega ruchliwej drogi ale św. Krzysztof czuwał nad nami. W Charost nie do końca wiedzieliśmy, gdzie będziemy spać. W sumie nic nowego. Szliśmy sobie przed siebie rozglądając się za jakąś albergą, aż nagle przed domem zobaczyliśmy zaparkowany samochód z polską rejestracją, a do tego drzwi do domu były otwarte. Oczywiście weszliśmy. :) Byli to Polacy pracujący w Bourges i ich tłumaczka Paulina. Od razu nas ugościli. Dostaliśmy zimne picie, jedzenie, zawieźli nas do sklepu, nawet zaproponowali żebyśmy zostali na noc! Cudownie! To było takie niespodziewane spotkanie. Przecież już tak dawno nie spotkaliśmy Polaków. Wieczór spędziliśmy świętując wigilię urodzin Marcina (wszystkiego najlepszego!), słuchając jak Damian śpiewa (do dziś nucimy piosenkę o tym, jak fajnie jest na kontrakcie ;) ), rozmawiając i oglądając polską telewizję.

czwartek, 26 lipca 2012

Prezenty od św. Jakuba

Dziś - 25 lipca - św. Jakuba i z tej okazji dostaliśmy z nieba mnóstwo prezentów. Pierwszym była pogoda :P Był taki upał, że aż wstaliśmy o 4 żeby wyjść jak najwcześniej i go uniknąć ale trochę nam to nie wyszło, bo już o 8 było przegorąco. Było ciężko, wszyscy normalni ludzie siedzieli w domach, tylko my przy tych 100 stopniach skakaliśmy przez pola. Nasz trud nie poszedł na marne. Gdy zwiedzaliśmy katedrę w Bourges (mieście, w którym dziś śpimy) zobaczyliśmy księdza. Nieźle nas to zszokowało, bo to nieczęsty tu widok. Basie przyszło do głowy, żeby poprosić go o błogosławieństwo. Trochę się obawialiśmy, czy się z nim dogadamy, ale dzięki Bogu mówił po angielsku. Ucieszył się, zaprosił nas do prezbiterium i tam pomodlił się nad nami. Przecudownie!
Wiedzieliśmy, że mamy iść na nocleg do sióstr. Trochę sobie pobłądziliśmy (nic nowego). W pewnym momencie jakiś pan coś do nas krzyknął i zaczął biec. Okazało się, że to ksiądz o polskich korzeniach, a pobiegł za nami, bo zobaczył muszlę na Basi plecaku i chciał zapytać, czy jesteśmy pielgrzymami. Śmiesznie.
Wreszcie dotarliśmy do sióstr. Jest to zakon annuncjantek (w Polsce są w Licheniu - poczytajcie sobie o nich). Ależ one są przecudowne! Na samym początku wycałowały nas i wyściskały. Przyjęły nas z taką otwartością. To niesamowite. Mamy nawet osobne pokoje. Wreszcie trochę prywatności he he. Możemy od siebie trochę odpocząć, czyli Basia siedzi u Ali w pokoju ;)
W ogóle musieliśmy dziś zrobić zakupy w jakimś sklepie sportowym.  Nie uwierzycie, jak fajnie wygląda skarpetka po 1900 km ;) Pani Babcia zawiozła nas do Decathlonu a jeździła jak kierowca rajdowy ;) Basia ma nowe koszulki i się bardzo cieszy:))
U sióstr  dostaliśmy kolację i bardzo się najedliśmy. Basia odkryła dlaczego idzie na teologie: żeby poszukiwać prawdy. A potem poszłyśmy na kompletę, pięknie było. Pożegnałyśmy się z siostrą, bo jutro już się z nią nie zobaczymy. Ej, jest 22.30 a tu taki skwar. Gotujemy się u Ali w jej motylkowym pokoju. Chyba pora spać, bo jutro znowu wstajemy o 4. Bonne nuit :))

środa, 25 lipca 2012

Dzień niespodzianek

"Pielgrzym to nie jest mędrzec ani święty.
Pielgrzym to przyjaciel mądrości, poszukiwacz świętości"

24 lipca. Wczoraj Ala napisała, że nic się nie dzieje. Dzisiaj wydarzyło się bardzo dużo. Od samego rana było mega gorąco. Chodziliśmy na zmianę polami i asfaltem. Kiedy w końcu znaleźliśmy sklep, zrobiliśmy zakupy i usiedliśmy pod kościołem, żeby coś zjeść. Ja od jakichś 3 dni nie mogę jeść, bo mam chory żołądek i nie bardzo mi pomagały leki. I wiecie co się stało? Podszedł do nas jakiś pan, spytał skąd idziemy i wyjął z plecaka austriackie krople żołądkowe - najlepsze. Nie mam pojęcia jak to się stało. Z nieba nam człowiek spadł! Niesamowite!
Po południu temperatura przekroczyła 40 stopni. Padaliśmy. I wtedy trafiliśmy na chatkę, która stała po środku pola. Jej właściciel zaprosił nas na zimne napoje! Mega! Tego nam było trzeba!
Oczywiście nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spać. Niespodziewanie pojawiła się alberga. Ludzie są fantastyczni. Zaprośli nas na kolację i udało nam się zrzucić zdjęcia na dysk (są też na Facebooku na fanpage`u: Pielgrzymując. W drodze do Santiago). Nie mamy nic do jedzenia, więc pan specjalnie piecze dla nas chleb. Jutro idziemy do Bourges.
Z ciekawostek: Ali rozwalają się sandały. Ciekawe czy dotrwają do Santiago? A mi się robią dziury w koszulkach.
Basia

poniedziałek, 23 lipca 2012

Monotonia?

W ciągu tych kilku dni sporo się wydarzyło, choć tak naprawdę to wpadamy w swoistą monotonię pielgrzymowania. Życie pielgrzyma wygląda codziennie tak samo: wstaję, szykuję się do wyjścia, jem śniadanie, ruszam i idę, idę, idę. Tak naprawdę nie do końca wiem, gdzie będę spać i ile mam do przejścia, ale idę. W drodze modlę się na różańcu. Gdy znaleziemy już nocleg (a są przy tym czasem problemy, o czym potem) jem, piorę, pakuję się na jutro, odmawiam nieszpory i idę spać. Tak codziennie. To mało i dużo, ale uwielbiam to.
W sobotę, 21 lipca, byliśmy pewni, że nie zejdziemy ze szlaku, ale go zgubiliśmy i musieliśmy iść 10 km asfaltową drogą. Nie wiem, jak to się stało - nagle skończyły się oznaczenia - muszle. W najbliższej informacji turystycznej nikt nie mówił po angielsku. Pani, która tam pracowała, bardzo chciała nam pomóc. Udało jej się załatwić nam nocleg, ale było to bardzo dziwne miejsce. Ostatecznie o 6.10 w niedzielę już nas tam nie było.
W niedzielę, 22 lipca od od rana rozmawiałam z Basią, że cudownie byłoby, gdyby udało nam się być na Mszy. Tutaj to jest tak trudne, że masakra. Szans na Mszę w tygodniu nie ma. Nawet w niedzielę Msza jest tylko raz dziennie. Pod kościołem w Varzy byliśmy o 10.10 i okazało się, że zdążyliśmy, bo Msza będzie o 10.30! Ależ to była radość. Cudownie! Po Mszy kilka osób podeszło do nas porozmawiać. W dalszą drogę wyruszyliśmy dopiero o 13.
Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, w której miejscowości mamy nocować, bo okazało się, że mapa szlaku jakubowego, którą kupiliśmy, jest za mało dokładna. Ale przynajmniej byliśmy na szlaku. Szliśmy strasznie długo, praktycznie bez żadnej przerwy. Dla mnie to był najcięższy moment jak do tej pory. Chyba nigdy nie czułam takiego bólu w nogach. Bolało mnie każde ścięgno, każdy staw, nawet te w palcach u nóg. Ciężko w ogóle to opisać. Niemal płakałam z bólu ale szłam. Bardziej siłą woli niż nogami. Chwała Panu, że w końcu doszliśmy. Nawet nie wiem ile kilometrów przeszliśmy, chyba ze 150 ;) Było już późno a we wsi nikt nie wiedział kto ma klucz do albergi. Dobrze, że w końcu znaleźliśmy panią, która nam otworzyła. Jak tylko weszliśmy do albergi - padłam. Tak totalnie, że nie byłam w stanie się ruszyć. Na szczęście rano dłużej pospaliśmy. Wyszliśmy dopiero po 9.
Dziś był upał. Dobrze, że przez część dnia szliśmy lasem i był cień. Nocujemy w miejscowości La-Charite-sur-Loire. Mają tu specjalne mieszkanie dla pielgrzymów. Pozwiedzaliśmy trochę, zrobiliśmy zakupy, ugotowaliśmy spagetti. Próbowaliśmy zgrać zdjęcia z aparatu, ale w informacji turystycznej mają prastary komputer i się nie dało. Dobrze byłoby je zgrać, bo nam się miejsce na kartach kończy. Późno już, a ja jeszcze pralnia nie zrobiłam. Adam na mnie krzyczy, żebym kończyła pisanie, bo znowu pójdę spać o 25 ;) Zatem kończę. Dobrej nocy. Pamiętajcie o nas w modlitwie. Ala

piątek, 20 lipca 2012

Miasto muszli

Wczoraj pisałyśmy, że jesteśmy na nie a dzisiaj: hip, hip hura! Jesteśmy na szlaku! I już z niego nie zejdziemy aż do samego Santiago! Zostało nam tylko 1749 km. Już prawie jesteśmy w domu :) Pan z centrum pielgrzymowania powiedział, że jesteśmy słońcem tego dnia (cały czas strasznie padało). Wszyscy tam byli nami zachwyceni. Vezelay to miasto muszli. Są tu wszędzie - na chodnikach, domach. Zwiedziliśmy kościół św. Marii Magdaleny. Ala była przewodnikiem, bo studiuje historię sztuki i się o nim uczyła. Ucieszyliśmy się, bo okazało się, że w krypcie kościoła jest adoracja Najświętszego Sakramentu.
Droga do Vezelay była z przygodami. Mieliśmy premię górsko-błotną. Fajnie było tym bardziej, że było pod górę. Ala ma wszystko mokre i do tego mega uczulenie na nogach.
Mieszkamy w domu, który nazywa się Betania i zrobiliśmy sobie nawet obiad :). Jutro ma trochę padać ale to nic, bo już jesteśmy na szlaku :) Pozdrowienia!
Basia

Na "nie"

Z góry przepraszamy wszystkich wrażliwych oraz tych, którzy myśleli, że pielgrzymka to fajny wypad turystyczny. Jeśli chcecie tak nadal myśleć, to nie czytajcie tej notki. Dziś obalamy mity.
Ala: dziś nie lubię niczego i jestem na "nie". Nie lubię chodzić asfaltem, bo mam od niego rozwalone stopy. Nie lubię słońca bo się spaliłam. Nie lubię tego, że mam dłonie opalone w jakieś dziwne paski. Nie lubię tego, że zboże mnie uczula a do tego mam asfaltówkę i strasznie swędzi. Nie lubię chodzić ruchliwymi drogami, gdzie co chwila jeżdżą tiry. Dziś nawet nie lubię wiatru, który normalnie uwielbiam. Nie lubię tego, że nie mam siły chodzić w normalnym tempie i cały czas się wlokę oraz tego, że jak tylko gdzieś usiądę to za 3 sekundy już śpię. Nie lubię tego, że jak rano przyjdzie mi do głowy jakaś głupia piosenka, to potem ją nucę przez 30 kilometrów. Nie lubię tego, że wieczorem jestem tak zmęczona, że nie mam siły odmówić nieszporów, mimo że bardzo bym chciała. Nie lubię tego, że schodzi mi skóra z nosa. I nie lubię tego, że trzeba codziennie robić pranie. Nie lubię tego, że zaczęło mnie dziś boleć to stłuczone kolano. No i przede wszystkim nie lubię tego, że stopy mnie bolą tak bardzo, że mam ochotę je sobie odciąć.
Basia: nie lubię tego, że nie mama siły rano wstać. Nie lubię tego, że usypiam na chodząco. Nie lubię tego, że nie mogę jeść słodyczy. Nie lubię tego, że rozwalają mi się sandały. Nie lubię tego, że wszystko mnie boli.
Ale mimo wszystko wiemy, że to ma sens. Że nie jesteśmy tu przez przypadek. Że Bóg przygotował dla nas wielkie rzeczy właśnie na tej drodze. Tylko czasami mamy ciężki dzień i musimy ponarzekać :)
Basia i Ala
PS. A Adam nie lubi pisać notek i jak nie ma kawy. A najbardziej nie lubi jak ma kawę, ale nie ma do niej cukru. Wtedy jest niepocieszony :P  

środa, 18 lipca 2012

Francuska opowieść czyli pielgrzymka bez map

Państwo gospodarze, u których nocowaliśmy bardzo chcieli nam pomóc z kolejnym noclegiem, ale proponowali żebyśmy poszli tylko 17 km do Les Ricey. To niestety dla nas za mały odcinek, jeśli chcemy dojść we wrześniu do Santiago. Wieczorem, w poniedziałek Alę i Adama złapała faza na życiowe rozkminy a biedna Basia musiała ich słuchać.
Z Essoyes do Channes mieliśmy 31 km. Basia cały czas próbowała zdobyć dla nas mapy i wszystkich o nie pytała. Serio! W rezultacie mieliśmy pod koniec dnia 5 map, ale żadna nie była dobra.
W Les Ricey, które mijaliśmy po drodze, musieliśmy czekać 2 godziny na otwarcie sklepu. Zamiast siedzieć bezczynnie poszliśmy spać a Basia poszła pobiegać :)
W Channey udało nam się załatwić nocleg w merostwie. Spaliśmy na stołach i włączyliśmy wszystkie kaloryfery.
Dziś Adamowi szło się bardzo dobrze. Biegał tak, że aż się za nim kurzyło. Natomiast mi i Basi szło się słabo. Na początku miałyśmy kryzys "chodzenia" - zwyczajnie nam się nie chciało, a potem był mega upał i wtedy już mi się szło fatalnie. Strasznie człapałyśmy. Adam czekał na nas w Tonnerre. Jest tu niby dom pielgrzyma, ale tuż przed nami przyszło trzech Niemców i zajęli nam miejsca. Żeby załatwić nocleg musieliśmy kursować pomiędzy domem pielgrzyma a informacją turystyczną. Pani, która w niej pracuje, strasznie przejęła się tym, że nie mamy noclegu. Dużo bardziej niż my. Ja wiedziałam, że Pan Jezus nie da nam tu zginąć. Po wieeeelu telefonach okazało się, że możemy spać w kaplicy obok domu pielgrzyma. Zatem śpimy u Pana Jezusa w pokoju i dobrze nam tu :)
Ach, no i cudowna wiadomość: wreszcie mamy mapy na Francję! Za 2 dni Vezlay. Ależ czas tu szybko leci. Już tydzień drogi za mną :)
Pamiętajcie o nas w modlitwie. Ala

poniedziałek, 16 lipca 2012

Więcej szczęścia niż rozumu


To jest przedziwne, mamy tak niesamowite szczęście do ludzi, że nie jestem w stanie tego ogarnąć. Rano (15 lipca) byliśmy w Colombey-les-deux-Eglise. Chcieliśmy iść na Mszę, ale mimo, nazwy miejscowości (która znaczy: Colombey z dwoma kościołami) nie udało nam się. Kościoły są, ale najbliższa Msza będzie... 26 sierpnia! Co za kraj... Nie wiedzieliśmy co robić. Nie mieliśmy mapy ani pojęcia dokąd iść. Zobaczyliśmy panią, która otwierała punkt informacji turystycznej, więc tam wbiliśmy. Opowiedzieliśmy naszą wspaniałą historię: o tym, jak się zgubiliśmy w lesie, nie wiemy do końca, dlaczego właśnie tu jesteśmy, ale wiemy, że idziemy do Santiago, choć nie wiemy którędy. Pani trochę się pośmiała, ale okazała się przecudowna. Dostaliśmy mapy, herbatę, pozwoliła nam wydrukować mapy z google.maps. I wtedy do punktu wszedł pan z paszportem pielgrzyma w ręku! Taki szok! Okazało się, że jest z Niemiec i ze znajomymi jedzie rowerem do Irun, żeby potem przejść drogą północną do Santiago. Skserowaliśmy od niego mapy. Najdziwniejsze było to, że w tej miejscowości nawet nie było szlaku, a my spotkaliśmy tam pielgrzyma. Super!
Szybkie zakupy, drugie śniadanie i w drogę! Do Clairvaux tylko 17 km.
Była denerwująca pogoda. Padało, potem było gorąco, potem znów padało, potem było zimno i tak w kółko. Tuż przed Clairvaux uciekaliśmy przed burzą, ale nas niestety dogoniła. Na miejscu poszliśmy do sióstr zakonnych, które nas przyjęły na nocleg. Umyliśmy się (wreszcie), zrobiliśmy pranie i poszliśmy na kolację. Dobrze zjeść coś ciepłego! Siostry były takie kochane! Czuliśmy się jak w domu. Opowiadały nam, że w Clairvaux przecina się droga św. Jakuba i via Francigna. Wygląda na to, że Basia ma w związku z tym plany już na za dwa lata: pielgrzymka z Vcantenbury do Rzymu! To ta droga. Siostry wrzuciły nasze rzeczy do suszarki i dziś rano (16 lipca) mieliśmy już suche. Poza tym załatwiły nam kolejny nocleg. Obejrzeliśmy księgę z wpisami wszystkich pielgrzymów, którzy u nich nocowali. Oczywiście też się wpisaliśmy. Jesteśmy pierwszymi pielgrzymami z Polski! :)
Dziś rano (16 lipca) dostaliśmy śniadanie i jedzenie na drogę. Siostry zrobiły nam zdjęcie, które wkleją do księgi :)
Droga jak droga, szliśmy asfaltem. Idzie mi się nie najgorzej. Na razie nie robią mi się nowe pęcherze. Słabo jest z tym plecakiem. Dziś odsyłam część rzeczy bo mam dość. Śpimy w alberdze u bardzo miłej pani. O 19.30 idziemy na kolację. Mamy nadzieję, że pani pozwoli nam wydrukować mapy, bo wciąż wiemy tylko, że jesteśmy w drodze do Santiago :D Ala

niedziela, 15 lipca 2012

Nic bez Niego

14 lipca (jeszcze) Jesteśmy żałośni, ale tak totalnie! Próbowaliśmy opisać to, co się dziś działo, ale nie potrafimy. Dzięki Bogu jesteśmy najedzeni i mamy gdzie spać. Jesteśmy też tak ogromnie Mu wdzięczni za to, że chce nam pokazywać jacy bez Niego jesteśmy. To dla nas cenna lekcja. Nie wiemy, gdzie jutro idziemy - w sumie standard. Jedno jest pewne: JESTEŚMY W DRODZE DO SANTIAGO!
Basia, Ala, Adam

sobota, 14 lipca 2012

Tak jak było na początku...

13 i 14 lipca
Wczoraj był dziwny dzień. Dziwny - to chyba najlepsze określenie. 13 lipca Maciek zdecydował, że wraca do Polski. A my poszliśmy dalej. Czuliśmy się jak pierwszego dnia, kiedy wychodziliśmy z domu Basi. Znów we trójkę, znów w drodze, nawet ubrani byliśmy tak samo.
Rano złapała nas ulewa. Totalnie przemokliśmy. Kiedy zatrzymaliśmy się na jakimś mostku, żeby odpocząć, podszedł do nas pan. Porozmawiałam z nim chwilę, zapytałam go o wodę, a on potem opowiedział o nas chyba wszystkim we wsi. Rozmawiałam jeszcze z jego żoną, listonoszem i sąsiadem. Powiedzieli nam, że tu obok mieszka Polka, więc poszliśmy do niej się przywitać. Pani Irena była oczywiście bardzo zaskoczona, ale zaprosiła nas na kawę, herbatę i ciastka.Znowu było tak gościnnie jak pierwszego dnia:)
Potem dotarliśmy do Joinville. Basia i Adam doszli a ja się doczłapałam:) Kiedy szliśmy przez miasto szukając noclegu, podszedł do nas Polak. Pan Lech ma 63 lata i od 5 lat jeździ rowerem po Europie! Chciał właśnie jechać do Watykanu, ale dowiedział sie o śmierci swego brata. Chcieliśmy zostać z nim dłużej, ale nadal nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spać.   Jak znaleźliśmy nocleg i zostawiliśmy nasze placaki, poszliśmy jeszcze z nim porozmawiać. To było poruszające spotkanie, ale musieliśmy iść, bo zrobiło się późno.
Teraz (14 lipca, godz. 7.12) jesteśmy po pierwszym odcinku. Rano tak bardzo padało, że wczorajszy deszcz był przy tym niczym mżawka:) Ależ jest zimno:P Trzeci dzień idziemy bez map. co sprawia, że niekiedy jest śmiesznie. Przed nam jeszcze 30 kilometrów do Bar-Sur-Aube. Możliwe, że będziemy tam nocować w parafii. Oby się udało.

czwartek, 12 lipca 2012

Nocleg w merostwie

Tak bardzo się cieszę, że już tu jestem. Jest i będzie ciężko, ale przewspaniale. Dziś, 12 lipca, droga jak na pielgrzymkę krótka - 23 km, ale dla mnie bto była idealna długość.
Najśmieszniejsze jest to, że najbardziej boli mnie łokieć. Nie stopy, nie stawy ale łokieć. Zrobiły mi się 4 bąble :P
Jestem absolutnie dumna z siebie, bo załatwiłam nam nocleg za darmo. Śpimy w merostwie (urzędzie miasta) w Bonnet. Mamy niby 4 małe placaki ale zajmujemy całą salę konferencyjną.
Dziś jest taka super Ewangelia! Tak bardzo dla nas :) Mt 10, 7-15 "(...) A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie."
Basia mówi, że nie będzie już więcej pisać notek. Smutno mi z tego powodu...
Adam obcina włosy, a jak skończy to urządamy ucztę, bo dostaliśmy trochę jedzenia za darmo w sklepie. Módlcie sie za nas :) Ala

Znowu razem!

Ala: 11 lipca o 20.30 dojechaliśmy do Vaucoulers i spotkaliśmy wreszcie Basię i Adama. Ależ to było szczęście! Prawie się popłakałam. Nigdy, nigdy, nigdy przenigdy nie miałam tyle problemów z łapaniem stopa! Nigdy! Wszystko, co tylko się dało szło nie tak. Całe szczęście, że spotykaliśmy cudownych kierowców, którzy nie raz i nie dwa ratowali nam tyłki. Ale momentami było bardzo ciężko. Jutro idziemy nie wiemy ile, nie wiemy dokąd, bo nie mamy mapy :P Chciałabym wam napisać więcej szczegółów co do drogi i naszego spotkania ale padam, bo przez ostatnie  dwie noce spałam może cztery godziny. Buziaczki.

środa, 11 lipca 2012

Droga pielgrzyma jest prosta

Wczorajszy nocleg (z 9 na 10 lipca) był trochę straszny i trochę zabawny. Spaliśmy w domu pani, która nas zaprosiła, w typowej francuskiej kamienicy z lat trzydziestych. W pokoju patrzyła na nas straszna lalka, której się trochę baliśmy, ale ogólnie było wesoło. Dziś rano stwierdziliśmy, że nie pójdziemy szlakiem, gdyż było 15 kilometrów więcej do przejścia. 35 kilometrów szliśmy totalnie prostą drogą, dobrze że chociaż były górki. Mamy kolejnych kilka odcisków. W Toul poszliśmy po zakupy do Lidla. Spotkaliśmy tam Polaków, którzy obiecali, że zabiorą nas na nocleg. Czekaliśmy na nich ponad godzinę a potem poszliśmy jednak do informacji turystycznej. Przyjechali później? Zapomnieli o nas? Chyba nie chcieli nas oszukać? Ostatecznie nocleg znalazła nam pani z informacji turystycznej. Mieszkamy u pewnej rodziny. Gospodarz wydrukował nam nawet mapę na jutro. Dzięki Bogu! Dziś skończył nam się szlak a w ksiegarni oczywiście nie było map. Ala i Maciek są w Niemczech. Czekamy :).

poniedziałek, 9 lipca 2012

Wyruszyć czas


Dobra, zatem oficjalnie: JUTRO RUSZAMY!

Kim jesteśmy MY? Krótka opowieść Maćka:
To jest długa historia i dziwna sprawa. W listopadzie oglądałem jakiś film a potem przełączyłem na inny kanał i leciał tam film „The Way” (film o drodze do Santiago ;)). Musiałem podchodzić do niego 2 razy, bo był strasznie nudny, ale były piękne widoki. Pomyślałem, że kiedyś chciałbym pójść. Od tamtej pory kilkakrotnie spotykałem się z ludźmi, którzy w tym roku idą. Cały czas miałem przeświadczenie, że kiedyś pójdę.  Aż w maju pojechałem do Niepokalanowa na Dni Skupienia i ojciec Artur przedstawił trójkę ludzi, idących do Santiago. Mnóstwo osób dawało im intencje, ale ja nie chciałem się nimi „wysługiwać”, bo wiedziałem, że kiedyś sam wyruszę w drogę.
Po powrocie zaczęły mi się psuć moje wakacyjne plany. Miałem jechać do Włoch stopem, ale ludzie zaczęli się wykruszać. Myślałem, czy by nie pojechać samemu. Ale przypomniałem sobie o Ali, Basi i o Adamie :)

Maciek


No to już wiecie o co chodzi :) Maciek 2,5 tygodnia temu napisał do mnie i ruszamy już jutro.
Pewnie zastanawiacie się dlaczego dopiero teraz. Mnie też to zastanawia. Chciałam pojechać od razu po sesji, chciałam nie mieć problemów z kolanem, chciałam wszystko pięknie pozaliczać, chciałam, chciałam, chciałam.. Ej ale było ciężko, naprawdę ciężko. Tyle razy chciałam wszystko, wszystko rzucić, odciąć się od wszystkiego i być już w drodze. Nie tak miało być – tak chyba mogę zatytułować moje ostatnie 5 miesięcy, czas od momentu podjęcia decyzji o pójściu na pielgrzymkę. Wszystko wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, niż się teraz dzieje. Miałam znowu swój plan. Dobrze, że jest jak jest, bo wiem, że Bóg wie lepiej. Ależ chaos. Haha. Ale ciężko pisać o czymś, gdy się nie chce opisywać konkretnych sytuacji. Wybaczcie.
To teraz kilka konkretów. Jutro rano idę na adorację i do spowiedzi . Tak na dobry początek. Potem jedziemy. Stopem oczywiście. Chyba nikogo kto mnie choć trochę zna to nie dziwi :P Musimy dojechać do Metz we Francji. Myślę, że do Basi i Adama dotrzemy w środę. Teraz robię pranie, dopakowuję ostatnie rzeczy, upiekłam z Gosią muffinki dla Basi i Adama, łapię rozkminy, które buty wziąć :P itd
Miało być po Alowemu ale będzie po Bożemu. Mój plan zawiódł (wielka niespodzianka :P) czekam teraz na Jego działanie :D Amen.

Ala


Przez późne śniadanie wyszliśmy dziś o 8.30. Jak dobrze, że pani dała nam 6 bułek. Niestety nie mieliśmy ani kropli wody aż do 12. Przez cały dzień, czyli 35 km szliśmy prostą drogą wzdłuż rzeki, czasami wchodząc do wiosek. Po drodze spotkaliśmy pierwszą pątniczkę, nazywała się Castin i cały dzień z nami szła. Było bardzo męcząco i w pewnym momencie nie chciało nam się z nią iść. Mega zmęczeni doszliśmy do miasta i szukaliśmy noclegu. W końcu po 4 dniach kupiliśmy sobie coś normalnego do jedzenia. Netto nawet jest, szacun!
Francja jak na razie nam się nie podoba.  
Kiedy siedzieliśmy i jedliśmy pod sklepem, nasza koleżanka wpadła na to, że ma namiot i nie będzie z nami spała na dworze. My byśmy już dawno go rozłożyli, gdybyśmy mieli.
Poszliśmy do kościoła, ona została. Kościół niestety zamknięty. Już myśleliśmy, że koniec. Basia na szczęście znalazła kancelarię parafialną. Uf!
Pani mówi po angielsku. Dzwoniła do miliarda osób i nic. Będziemy spać u niej. Chwała Panu!
Czekamy do 22, żeby pójść na nocleg.
I nie możemy się doczekać przyjazdu Ali i Maćka.
Tylko się nie wystraszcie jak nas zobaczycie :D

Basia i Adam

Metz, Metz, Metz


Po śniadaniu wyszliśmy. Na dzień dobry padał deszcz. Aż do chwili przeprawy przez las, szło się bardzo przyjemnie Potem było mega błoto, wyglądaliśmy jak świnki. A wczoraj tak ładnie wypraliśmy spodnie... 


Dziś niedzielny odcinek - 20km. Byliśmy dość wcześnie w Metz. Oczywiście był problem z noclegiem. Najtańszy w schronisku młodzieżowym - 18 euro. Jedzenie też jest bardzo drogie.

Msza po francusku jest bardzo ciekawa.

Czekamy na Alę. 

Amen.


Basia i Adam

sobota, 7 lipca 2012

Brudni, głodni ale szczęśliwi



7 lipca wstaliśmy o 5. Po ciężkiej nocy, podczas której co godzinę dzwonił dzwon znajdujący się nad nami, po świetle, które co chwila się zapalało. Spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę.

Żeby jeszcze bardziej się ubrudzić mieliśmy przeprawę przez mega błoto w lesie. Kiedy wyszliśmy, wyglądaliśmy niczym rasowe brudasy.

Nie mieliśmy jedzenia, więc trochę głodowalismy. Na szczęście doszliśmy do wioski, gdzie był sklep. Mega drogo, ale nie było wyjścia.
Wszyscy nas oczywiście obgadywali :D

Mieliśmy się dziś zatrzymać w St.Hubert, ale w hotelu nie było miejsc. Wysłali na do Vigy.
Nie wiedzieliśmy czy coś jest, więc poszliśmy do restauracji. Uwaga! Siedział pan, który mówił po angielsku. Powiedział, że możemy iść albo do księdza, albo do centrum sportowego. Wypiliśmy 2 kawy, bo jedną nam pan kupił i poszliśmy.

Księdza nie było. W centrum wytargowaliśmy z 30€ na 20. W końcu się wykąpaliśmy i zrobiliśmy mega męczące pranie.

Jutro niedziela, więc wszystkie sklepy pozamykane. Dzisiaj już też kiedy byliśmy żaden nie był otwarty. W restauracji dalej siedział ten pan. Jego żona przyniosła nam chleb, a on znowu kupił nam picie. Cudownie!

Jutro mamy też śniadanie, więc powinniśmy przeżyć :D
Idziemy odsypiać wczorajszą noc.

Basia i Adam

piątek, 6 lipca 2012

Francja?


Wyszliśmy tuż po 6, od rana było pochmurno. Mapę mieliśmy tylko do Perl. Tam dostaliśmy jakieś dziwne nowe mapy, ale nie takie jak trzeba.

I już jesteśmy we Francji! Przywitała nas brakiem oznaczenia szlaku, brakiem noclegów o nieznajomością angielskiego przez tutejszą ludność. 

Kupiliśmy jakiś przewodnik za 10 euro. I tak nie mieliśmy gdzie spać... Poszliśmy pod kaplicę i tak siedzieliśmy pod nią od 13 do 19. Spaliśmy na trawie, ale deszcz zaczął padać. Po deszczu stwierdziliśmy, że idziemy dalej.

Przebijaliśmy się przez jakieś chaszcze jak dzieci buszu :D Kiedy wyszliśmy na drogę postanowiliśmy już dalej z niej nie schodzić.

O 21.30 doszliśmy do jakiejś kolejnej wiochy, nie mogliśmy się dogadać ze spotkanym panem..

Eureka! Pierwsza mini muszla na latarni! Poszliśmy do jakiegoś kościółka. Chwała Panu, że pierwsze drzwi były otwarte. Śpimy tutaj, przynajmniej spróbujemy. Jest tu światło na czujnik i pan zauważył, że tu jesteśmy, wszedł i się zdziwił :D 
Przyniósł nam wodę i sok, zaprosił nas na pizzę. Śmiesznie sobie jeść z Francuzami. 

I śpimy w kościele. Brudni, śmierdzący, ale szczęśliwi.

Basia i Adam

czwartek, 5 lipca 2012

Pierwsze dni lipca


1.07.

Po dzisiejszym dniu jesteśmy specjalistami od gubienia się :D tak! Od samego rana błądziliśmy, do tego padał deszcz. Nie wiedzieliśmy czy znajdziemy nocleg - to jest najlepsze. Dzięki Bogu nasz trud zawsze jest wynagradzany.

Kiedy w końcu udało nam się dotrzeć do celu, poszliśmy do pierwszego kościoła, który zobaczyliśmy. Okazało się, że to był kościół katolicki. Basia stwierdziła, że chodzenie po parafiach i szukanie noclegów wygląda zupełnie jak podczas naszej drogi przez Polskę.

I wiecie co się stało? Dzwonimy, czekamy, otwiera ksiądz. Polak! Czad! Udostępnił nam cały dom młodzieżowy, dał pieniążki. A i polski sernik jedliśmy :D

Warto wspomnieć, że dziś rozwaliły się sandały Adama. Hm.. związał urwany pasek linką do prania. Polak potrafi :D


2.07.

Dziś nie mogło się wszystko zbyt pięknie układać. Przez cały dzień myśleliśmy o noclegu, bo miał być pewny. 30 km w ulewie minęło nam bardzo szybko.

Trochę głodowaliśmy, ale co tam. Nigdy nam tak bardzo nie smakował chleb tostowy z masłem.

5 km od kościoła, do którego szliśmy stwierdziliśmy, że nie będziemy robić zakupów, bo będą jeszcze sklepy. Doszliśmy do miasta. Księdza nie było, pusta plebania. Siedzieliśmy ponad godzinę pod tym kościołem. Okazało się, że ksiądz mieszka 10 km dalej. Super! To chcieliśmy usłyszeć po przejściu 30 km. I nie było sklepu! Miał nam podwieźć pan stolarz, ale chyba zapomniał.

Wygłodzeni, bez noclegu poszliśmy szukać szczęścia. Spytaliśmy pana jak dojść do tego księdza. Zlitował się i podwiózł nas! Nie wiedzieliśmy gdzie to jest, więc zgarnęliśmy jakiś ludzi, chyba z Mołdawii, którzy wskazali drogę kierowcy. Uf..

Po ciekawych przygodach ksiądz z Polski bez problemu nas przyjął. Byliśmy na zakupach zjedliśmy kolację i ogarniamy szlak.

Koniec.


3.07.

Musimy się przyznać, że ze względu na totalne zniszczenie sandałów zmuszeni byliśmy dziś podjechać pod Frankfurt... Ksiądz nas przywiózł na parafie do innego polskiego księdza. Żeby nie było, że się cały dzień obijamy poszliśmy do centrum - jakieś 5 km, a przez kolejne 5 szukaliśmy sandałów i map. Udało się kupić bardzo dobre buty z rabatem 20% :D

Warto wspomnieć, że dzisiaj rano po Mszy rozmawialiśmy z Niemcami (w sumie to ksiądz mówił), a na pożegnanie panie dały nam pieniążki na buty. Super!

Map niestety nie mamy! To jest komedia, jest szlak a nigdzie nie mają map. Także od jutra będzie weselej. Jeden pan w księgarni powiedział, że w Niemczech nie ma szlaku św. Jakuba, ciekawie..

Kiedy wróciliśmy z miasta ksiądz opowiadał nam ciekawe historyczne rzeczy. Tak w ogóle ma 80 lat a wygląda na 60. Stwierdził, że jak będziemy całe życie podróżować, to będzie żyć 120 lat, a św. Jakub chodził z kijem i żył ponad 100 lat :D

Byliśmy z księdzem na zakupach i oczywiście nie pozwolił nam za siebie zapłacić :D Tak... :D

A teraz śpimy na naszej cudownej 2mm karimacie położonej na cienkim styropianie. Fajnie!


5.07.

Powróciliśmy do normalności. O wczorajszym dniu opowiemy wam jak wrócimy, gdyż po prostu nie da się tego tutaj napisać. Może powiemy wam tylko tyle, że jesteśmy pod granicą francuską.

Wczoraj spaliśmy w klasztorze w Trewirze, gdzie zażyczyli sobie za nocleg 23 euro od osoby. Dziś rano było śniadanie gratis...

Weszliśmy sobie na szlak i spokojnie szliśmy. Było gorąco. Mijaliśmy dużo wiosek. O 17 doszliśmy do Marzkrichen. Ucieszyliśmy się, kiedy zobaczyliśmy dom pielgrzyma. Pani nas serdecznie przyjęła i oznajmiła, że nocleg kosztuje 30 euro od osoby. Szok!

Okazało się, że mieszkają i pracują tu jacyś Polacy. Tomek wytargował nam nocleg na 15 euro. To już lepiej. Dzięki Bogu, że się udało, bo byśmy musieli albo spać na przystanku, albo w kościele o ile byłby otwarty. No jeszcze moglibyśmy iść 15 km do następnego miasta.

Czekamy na kolegów, żeby jechać do sklepu. Prosimy was o modlitwę!

Basia i Adam